poniedziałek, 31 października 2016

Problemów sto.


Gdzie początkująca rękodzielniczka... tam problemów sto.

Lubię konkursy. W zasadzie, zawsze je lubiłam. Kompletnie nie ze względu na wygraną - sławę, pieniądze, autografy. Również nie dla rywalizacji, bo chęć do owej zupełnie nie została wszczepiona w mój kod genetyczny. To co w konkursach cenię najwyżej to... wyzwanie. I tak też, trafiwszy na szufladkową "paletę barw" (link), podjęłam się. Żeby nie było jednak za lekko (bo przecież mało mi, że kolorki jakoś zupełnie do mnie nie przemówiły), zabrałam się za technikę, w której dopiero raczkuję.

psst. z takimi to kolorkami musiałam się zmierzyć ;)
Oczywiście problemy zaczęły się już na samym starcie. Tu zresztą mam taką dygresję do innych początkujących, lub nawet bojących się spróbować, duszyczek - to nigdy nie wygląda tak, że bierze się do ręki igłę i czaruje cuda. Najpierw trzeba się trochę pokłóć.

Wracając jednak do wyzwania... jak skleić arcy-ekstra-dzieło, kiedy kamieni wciąż tak mało, a rożnorodność koralików jest niesatysfakcjonująca? Ano nijak, ale przecież nie zawsze trzeba mierzyć najwyżej - czasem też chodzi po prostu o zabawę :D. No i trening! Sama jestem w szoku ile błędów można poczynić w hafcie i jak łatwo je skorygować!

Kamienie jednak udało się jakoś dobrać, a koraliki dostosować - pi razy oko - pod wymóg palety. Co dalej? Płacz i zgrzytanie zębów - przysięgam, że guzełki na niciach śnią mi się do dzisiaj. Pal sześć kiedy mowa jeszcze o haftowaniu po okręgu, ale murek mocujący kamienie? - tylko szatan mógł wpaść na taki pomysł. Niemniej, jakoś się udało, a z każdym dorobionym fragmentem zawieszka zyskiwała na mojej sympatii.

Wtem przyszedł jednak czas na wycięcie jej z filcu i... poprzecinanie kilku nitek, rozsypaniu się koralików po podłodze i próby autosugestii: "nie... wcale nie jestem zła... wcale....". Relatywnie mi się powiodło - zabrałam się za igłę i doszywanie nieposłusznych koralików.

Kolejne potknięcia były już cokolwiek mniej spektakularne w potencjalnych skutkach, ale jednak się bez nich nie obyło. Zupełnie nie wiedziałam czy klej nakładać na skórę czy robótkę, jak rozpocząć pracę nad murkiem wokół robótki, a i o zacieśnianiu między sobą koralików zapomniałam. Ale... zrobiłam to! W ostatni dzień konkursu, ale jednak... przedstawiam swoje pierwsze, haftowane koralikami, dzieło! :)

Co prawda wykończenie tyłu pozostawia wiele do życzenia, ale również pozwoliłam sobie zrobić zdjęcie. Trochę pomoże mi w doglądaniu własnego - mam nadzieje - rozwoju.

Długo męczyłam się z tą zawieszką, a moje odczucia wobec niej były naprawdę skrajne. Ostatecznie jestem naprawdę zadowolona. Lubię w rękodziele to, że każda praca jest stworzona, wykreowana, uformowana... przez nasze, własne ręce. W człowieku rodzi się jakiś taki sentyment do tych robótek.

No i jak pisałam... lubię konkursy. W zasadzie, zawsze je lubiłam - i już czekam na kolejny :)

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Istne szaleństwo


Kiedy ponad miesiąc temu podzieliłam się na facebooku napoczętą bransoletką, naprawdę sądziłam, że w mig się z nią uporam i pochwalę gotowym efektem. Tymczasem, tuż po wrzuceniu wiadomości do sieci, dopadła mnie złośliwość rzeczy martwych – i szczypta gapiostwa – w postaci wyczerpania koralików. Co prawda w międzyczasie rozpoczęłam pracę nad kolejną, ale w ogólnym rozrachunku nastąpił tydzień płaczu i zgrzytania zębów, aż do nadejścia zamówionej paczuszki. Z dokończeniem bransoletki uwinęłam się relatywnie szybko, ale wówczas brakło mi już czasu/chęci/zapału, a w sumie wszystkiego po trochu, do aktywności społeczno-medialnej.

Zbliżał się dzień mojej wyprowadzki i natężenie zajęć osiągnęło niebagatelny poziom. Miałam opuścić wreszcie rodzinne gniazdo, pójść na oddalone o sto kilometrów tzw „własne”… i tu zresztą zaczęło się to całe, tytułowe, istne szaleństwo.

Bo kiedy człowiek myśli o własnym mieszkaniu z partnerem wszystko wydaje się kolorowe… a tu psikus. Obiad już sam się nie gotuje, pranie nie pierze, w zasadzie to w ogóle nie ma pralki, podłogi są nie do domycia po remoncie, a ogóle to jak ja się nazywam. I tak dzień w dzień. Czasem jeszcze jakaś siłownia, potem zakupy i nagle robi się 23.

Oh losie, losie. Ale nie jest źle! Z każdym dniem coraz łatwiej wygospodarować sobie chwilę „dla siebie” (a może po prostu coraz wcześniej wstaje i coraz później kładę się do łóżka?), a każdą taką chwilę poświęcam na rękodzielnicze dłubanie.

Pierwsze czym się zajęłam to stworzeniem warunków do pracy. Biurko wprawdzie wymaga renowacji, ale jako że zostały nam farby po remoncie, metamorfoza biurka to już tylko kwestia czasu. Ponadto, jak zresztą widać na zdjęciu, nareszcie zabrałam się na krosno. Nadal nie wiem jak te dzieła powykańczać dlatego podklejam je, odkładam na bok i czekam na „lepsza czasy” :D.



Pierwszą skończyłam jeszcze w rodzinnych stronach. Jak to zwykło bywać przy "pierwszym podejściu" wyszła mi nader niedoskonała. "Tu za luźna, tam się ciągnie..." ale z następną szło mi o niebo lepiej.

Najpierw usiadłam do programu, wybrałam konkretne kolory, stworzyłam pełen wzór... a potem wzięłam z półki kompletnie inne koraliki i wykonałam bransoletkę. Miało być ze złotem, skończyło ze srebrem. Zadowolona z efektu jestem bardzo :)

Dokończenia oraz wykończenia doczekały się także trzy, nowiutkie peyotki. Pomijając życiowy harmider, z postem na bloga zwlekałam również ze względu na obfotografowanie tych bransoletek. W nowym mieszkaniu nie posiadałam ani upatrzonego, dobrze oświetlonego miejsca pod zdjęcia ani – co gorsza – aparatu. Chwała jednak telefonom komórkowym o niewiele gorszych aparatach od budżetowych cyfrówek! Oczywiście zdjęcia mogłyby być lepsze, ale jak się nie ma co się lubi… to pożycza się telefon od lubego i nie marudzi! :)



Robienie zdjęć bransoletkom o bardziej połyskujących koralikach to prawdziwy koszmar. Nieustannie odbijały światło i nie wyglądały przez to korzystnie. Trzeba się było nieco nagimnastykować z ułożeniem ich.

Tymczasem matowe, zwłaszcza jasne, fotografuje się bardzo wygodnie. W zasadzie jak by się ich nie ułożyło, wyglądają naprawdę ładnie. Ciężej się je natomiast obrabia. Każdym rozjaśnieniem zdjęcia ryzykuje się przejaskrawieniem samej bransoletki. Ale jakoś poszło :)


 Po więcej zdjęć oczywiście zapraszam na fanpage.

A teraz? A teraz pewnie pozmywam naczynie, umyje podłogi i może wybiorę materiały pod haft koralikowy. Nie zabrałam ze sobą Toho 15-stek, więc czeka mnie wizyta w sklepie, ale każdy spacer w tym ciągle jeszcze obcym dla mnie miejscu, jest naprawdę zachęcający :).

środa, 13 lipca 2016

Zakątek początkującej rękodzielniczki


Cholibka, pisanie pierwszych notek zawsze jest takie trudne?

Z założeniem bloga nosiłam się już od dłuższego czasu. Może to przez studia sprzyjające pisarskiemu uzewnętrznianiu się, może przez otaczających mnie ludzi, ale faktycznie chęć blogowania narastała we mnie przez ostatni rok. Pomysłów na „siebie w internecie” miałam tyle, ile pasji i zainteresowań – wiele. Jednak gdyby ktoś powiedział mi kiedyś, że blog, który założę dotyczyć będzie biżuterii, nie uwierzyłabym.

Od kilku lat żyję pod jednym dachem z manualnie uzdolnioną rodzicielką. W małym mieszkaniu, po brzegi wypełnionym koralikami. Nie raz, nie dwa zdarzało mi się „podłubać” – jak to zwykło się u mnie mawiać – ale o realnym zajęciu się artystyczną biżuterią z koralików nie myślałam nigdy.

A jednak zajęłam się nią teraz. Dlaczego? Może troszkę ze względu na zbliżającą się wyprowadzkę z rodzinnego domu. Możliwe też, że jestem większym klonem własnej matki, niż mogłabym się spodziewać. Prawdę mówiąc, ostatnie dni - i moja wzmożona aktywność związana z rękodziełem - zaskakują mnie samą. Na pewno jednak miłe jest mi spędzanie czasu w koralikach, a w moim cokolwiek nowym, nadchodzącym „życiu” przyjemnie będzie obcować ze znajomymi, kolorowymi szkiełkami.

I tak oto jestem. Avenoth – początkująca rękodzielniczka. Zaś tak prezentują się moje pierwsze, początkujące rękodzieła :)



Bransolety wykonane zostały techniką peyote z użyciem koralików Toho Treasures. O ile kwiecista, notabene wykonana na wzorze mojej rodzicielki, poszła mi w miarę gładko, o tyle dwie pozostałe kosztowały mnie sporo nerwów. Liczba guzełków, które porobiły mi się na nitkach w czasie pracy i zaistniałe pomyłki są wręcz niezliczone.


Pozostałe wzory, te z elementami brązu i druga, różowo-turkusowa (chyba powinnam je jakoś ponazywać :c), to już projekty stuprocentowo autorskie. Wprawdzie wciąż widzę w nich niedoskonałości, zwłaszcza na zdjęciach, ale i tak jestem naprawdę zadowolona z efektu. W dużej mierze pewnie dlatego, że zwyczajnie lubię taką biżuterię i nie tylko przyjemność sprawia mi robienie jej, ale wręcz palę się na myśl, ze zostały już wykończone i są gotowe do noszenia.

Tymczasem zapraszam serdecznie na mojego facebooka, który siłą rzeczy zawierać będzie najświeższe informacje, oraz na mojego tumblra, którego wykorzystać zamierzam do swego rodzaju portfolio :)